Magda160 pisze: ↑pt sie 01, 2025 10:34 pm
Mam dokładnie takie same odczucia i doświadczenia

i słyszałam na terapii te same teksty: że nic nie muszę jeśli nie mam ochoty, mam stawiać granice, liczę się tylko ja i to co ja czuję. Mi to osobiście przeszkadzało i uważam to za szkodliwe. Mimo wszystko żyjemy w społeczeństwie wśród innych ludzi, funkcjonujemy w związkach, w pracy, w rodzinie. Nie jesteśmy samotnymi wyspami. A jednocześnie terapeuta ciągle mówi, że nic nie musisz, że z nikim nie musisz się liczyć. Trochę to toksyczne. Nie da się odciąć od ludzi, życie na zasadzie „nic nie muszę” doprowadzi tylko do tego, że za X lat będzie się samotnym. Brakowało mi wypośrodkowania tego wszystkiego, asertywności ale z poszanowaniem innych ludzi i ich uczuć. Moim zdaniem terapia w takim klimacie mocno umacnia egoizm, samolubstwo itd, nie wspominając już o jakichś gorszych, narcystycznych cechach.
Właśnie dlatego mam jakąś taką niechęć do terapii. Miałam 2 podejścia, nie wiem w jakich nurtach, za pierwszym razem terapeuta bardzo intensywnie prowadził spotkania, zadawał mu dużo pytań, wymagał żebym z nim analizowała itp, wtedy mnie to bardzo zmęczyło i może wystraszyło, bo po 3 takim spotkaniu więcej już nie wróciłam. Niewykluczone, że własnie teraz by mi taka terapia siadła najlepiej. Drugie podejście to ultra spokojna Pani, która o nic nie pytała, nie zagadywała, była bardzo okej z tym, żeby przesiedzieć ze mną w ciszy pierwsze minuty spotkania, bo nie wiedziałam za bardzo co powinnam mówić (to było pierwsze spotkanie, dla ścisłości). Pani czekała aż ja sama zrobię robotę, jak już coś mówiła to było to na zasadzie takiej, że ja stwierdziłam, że jakaś sytuacja mną wstrząsnęła a ona dodawała coś w stylu "rozumiem, że zrobiło to na Pani duże wrażenie" - no shit, Sherlock, właśnie to powiedziałam! Po dwóch spotkaniach podziękowałam.
Także na moim własnym przykładzie nie doświadczyłam tego, żeby terapeuta namawiał do bycia po prostu egoistą, ale mój facet chodzi na terapię już od długiego czasu i ostatnio podczas kłótni powiedział, że według jego terapeuty nie powinien się do niczego zmuszać i jeśli np. pójście do pracy sprawi, że jego nastrój ulegnie znacznemu pogorszeniu to powinien do tej pracy nie iść. Ogólnie to decyzje, które podejmuje mają robić jemu dobrze, bo to siebie powinien stawiać na pierwszym miejscu, wszystko inne to drugorzędna sprawa.
I wiecie co, ja się zastanawiam czy ten terapeuta wie w ogóle co robi, czy zna całą sytuację, czy ma pojęcie o tym, że jego pacjent/klient narobił długów, z każdej pracy jest zwalniany, bo notorycznie chodzi na l4, albo po prostu nie pojawia się w pracy, bo jak można znać te wszystkie szczegóły, wiedzieć, że człowiek jest w trudnej sytuacji materialnej a mimo to powiedzieć, że jeśli praca sprawia, że źle się czuje to nie powinien pracować. Cholera, a co ze mną w tej sytuacji? Rozumiem, że ja mam wszystko dźwigać, bo mój chłop dostał usprawiedliwienia na nierobienie nic? Niestety, ale to co mu terapeuta powie to jest święte a moje argumenty nie docierają. On nie rozumie tego, że robiąc tylko to na co on ma ochotę, dbając tylko i wyłącznie o siebie alienuje się od ludzi z jego najbliższego otoczenia. On nie rozumie, że będąc w związku musi też coś dawać od siebie, a nie tylko brać, bo ja też mam swoje limity i wkrótce może zostać sam jak palec.
Nie wiem, ciągle się mówi o tej słynnej epidemii samotności, no i się szczerze nie dziwię, jeśli nawet terapeuci forsują podejście "ja, ja"....